go baby!
Siedzi na przeciwko. Taki piekny, ze lepszego nie trzeba. Jest ich wielu, takich, innych. Zawsze to samo spojrzenie, usmiech w oczach, zacheta. Zdecydowanie. Co zrobic? Spuszcze wzrok. Wygral. Chcialabym, ale sie boje i .. chce, zeby to on zaczal. I, zeby byl mily. Odwroce wzrok, zajme sie czyms innym, twardo. Chcialabym, ale sie boje serio, bedzie trudno, wiec sobie da spokoj najprawdopodobniej. Ale nie chce byc zmuszona robic z siebie niedorozwinieta, by moc spokojnie zyc, przejsc, minac. Co moge zrobic wobec niego? Heh, co czuc moge? Bo o to chodzi. Wspolczucie. Jednak nie wydoskonalilam sie jeszcze w tym, by nie czuc wspolczucia, ktore poniza, a nie ktore daje nadzieje lub przynajmniej spokoj. Bo nadzieja kojarzyla mi sie wlasnie z "tym", a spokoj z czasem "po tym". Wiec trudno uciec z pulapki wlasnych slow i znaczen. Chyba, ze znajdzie sie inny sposob czytania. Kim bylby czlowiek, ktory by go mial? Chcialby pewnie dobrze dla tego kogos. Ja chcialabym, tyle, ze "dobrze" tez kojarzylo sie z "tym". Zero czlowieka. Jak wyjsc z walki? Jak zrezygnowac nie czujac sie, ze rezygnuje z zycia? Jesli tak czuje, to znaczy, ze walka jest czescia zycia, ale jaka i z kim? By nie wdac sie w te pozorne..